poniedziałek, 29 kwietnia 2013

śpioCHY




Mama Bola jest śpiochem wzorowym. Tzn może siedzieć do bardzo późnej nocy, uwielbia ten czas, jednak potem jej śpiochowość wymaga snu długiego, najlepiej do południa.
Mama Bola została Matką i jej śpiochowość została tak zaburzona, że wyła z rozpaczy.

Tata Bola jest też śpiochem na piątkę. Gdy przyłoży głowę do poduszki - śpi. Od razu.
U niego gorzej z siedzeniem do późna, za to z radością wita ćwierkające ptaki o świcie.
I z uśmiechem.
U Mamy Bola uśmiech pojawia się najszybciej po drugiej kawie.

Bolo jest za to śpiochem na dwóję. Beznadziejny z niego śpioch i w rodziców się nie wdał.
Bolo może nie spać. A jak już śpi to może się nie wyspać. Od razu kapcie zakłada i mimo, że focha powstaniowego po Matce odziedziczył to spać nie będzie i już.

Kicha. Wielka, ogromna, niewyspana kicha. To ja.

Gdy byłam w ciąży, jak każda nas, w trakcie [pierwszej] ciąży, mnóstwo czytałam, edukowałam się i planowałam jak ten cały majdan rozwiążę.
Rzeczywistość ani na gram nie potwierdziła moich planów.
Z wyjątkiem jednego. Ale też do czasu.
Postanowiłam, że Dziecior będzie od początku [do końca...] spał w swoim łóżeczku.
Początki, mimo, że ciężkie w kwestii śpiochowania Śpiocha Matuli, to były łatwe jeśli chodzi o decyzję gdzie to Małe co drze paszczę o 4 nad ranem ma lądować.
Zabraliśmy go ze szpitala z waga 2005g, kruszek maleńki taki był, że oczywiste względy bezpieczeństwa miały miejsce. 
Potem, nadal było dość łatwo, bo ja sen sobie cenię, nawet bardziej niż czekoladę, i wyspać się lubię a z takim okruszkiem obok nie zasnęłabym głęboko. Czujność - nowo nabywa cecha wraz z porodem.

A potem, gdy Bolson skończył rok wróciliśmy z Pragi do Wawy.
I Bolson dostał swój pokój. Ależ byłam szczęśliwa.
Jakieś pół dnia.
Okazało się bowiem, że fakt, że spał w swoim łóżeczku, uwzględniał również dość istotną kwestię - rodzice spali półtora metra dalej, w tej samej sypialni.
I zaczęło się. Wycia, wydzierania, kaszle, wymioty z rozpaczy, z tragedii, dramat nad dramaty - Matka wychodzi z pokoju.
Walczyłam 3 tygodnie, ja umordowana do granic możliwości, Dziecior niemniej - bo on się bał zasnąć, walczył ze snem jak z najgorszym wrogiem.
I przyszła noc, gdy Taty Bola w domu nie było [bo podobno pracował] a ja pięćsetny raz wstawałam, brałam na ręce, kołysałam, odkładałam, głaskałam, siedziałam obok, zostawiałam - wszystkie metody przerobiłam. Bolo wygrał każde starcie. Płakał.
A ja nieodporna na płacz dziecka jestem w ogóle. Na płacz swojego bardzo.
[podobno natura tak sobie wymyśliła, że ludzie, nie tylko matki, i nie tylko kobiety, mają w mózgu ośrodek specjalnie reagujący na płacz dziecka - tzn nie możemy tego znieść, za wszelką cenę chcemy aby ten płacz ustał, tym sposobem dziecko/natura walczy i zgłasza swoje potrzeby - a u 'człowieka' ten ośrodek się uruchamia i natychmiast próbujemy owe potrzeby zaspokoić, byle przestało... no to ja ten ośrodek mam na pół mózgu...]

I tak Matula, tej nocy, wzięła roczniaka do siebie do łóżka.
A Roczniak poszedł spać i spał do rana.

Teraz wiem, że on potrzebował bliskości i już.
I nie ma nad czym gdybać.
Wtedy czułam jakby to była moja życiowa porażka.
Nie lubiłam z nim spać, źle spałam, ciągle się budziłam, denerwowało mnie, że on ciągle do mnie się przez sen przytula.
Taka byłam.
I byłam zła.
Ale mimo wszystko bardziej wyspana niż dotychczas.

A teraz? W lipcu Bolson kończy dwa lata.
I nadal śpi ze mną - lub nami.
A ja to pokochałam.
I przytulenia nocne ubóstwiam.
I zasypianie w łyżeczki.
I rączkowe tulaki uwielbiam.
I uśmiech rano. I ten spokojny oddech, gdy coś boli, gdy coś złego się śni a rączka znajduje Mamę obok.
Wtedy wszystko jest dobrze i spać można dalej. [albo nie i kapcie o 4.30 w nocy zakładać...]

I widzę często te pogardliwie spojrzenia - 'dziecko śpi z wami....??? eee??? do kiedy tak będziecie' [w domyśle kretynizm ... do osiemnastki?...'

A czy ja to wiem?

Nie wiem.
Nauczyłam się nie planować, nie napinać, nie naprężać na poprawność, na metody, na porównania.
Nam jest dobrze.
Więc wara od naszego łóżka.

Na dwa latka Bolo dostanie nowy pokój, z nowym łóżkiem. Co będzie?
Myślę, że będzie fajnie. I normalnie, i na wszystko przyjdzie czas.
Tak myślę i zapewne dobitnie się mylę. 
Ale ja się mylę odkąd wyszłam z porodówki. Powoli mi to lata...

I słowo o metodach.
Rodzicielstwo bliskości, metoda na tresurę, metoda na wypłakanie się, czy inne metody Pań z Hogg'wartu.
Są. Niech będą. Gdzie działają - niech działają.
Ja do metod jak do jeża. I wychodzę z założenia, że póki dziecko, póki rodzice szczęśliwi, póki śpimy - to niech to będzie spanie na dywanie, w wannie albo z butem na poduszce. 
Skoro działa - niech działa i nikomu nic do tego.

------------------------------------------

U śpiochowej, przynajmniej w 2/3 rodzinie zamieszkały dwa przecudne Śpiochy.
Poznajcie Śpiocha Ślimaka i Śpiocha Anioła.
Śpioch Ślimak śpi w łóżku.
Śpioch Anioł czuwa nad łóżkiem.
We trójkę pokochaliśmy je od pierwszego wejrzenia.

Są jak zaczarowane. Ziewają. Mają tonę poduszek. 
Są urocze, zwiewne, senne...
Delikatne i 'dobre'

To piękna dekoracja, piękny tulak, piękny śpiący przyjaciel, piękny prezent dla jakiegoś nowo narodzonego malucha, dla starszaka, dla dziewczyny, dla żony, dla babci...
Bo to prezent wyjątkowy. I jedyny taki. Nie ma dwóch śpiochów jednakowych.

Nie muszę chyba ale dodam, że są tak cudnie wykonane, że zapierają dech.
Chce się na nie patrzeć. Ciągle.
Boje się, że gdybym miała córeczkę mogłabym przegiąć ze śpiochami w jej pokoju.

Zabuszujcie w tym czarownym miejscu.
I znajdźcie waszych towarzyszy marzeń sennych.
Niech czuwają. Niech uroczo wypełniają wasze sypialnie.

Podobne Śpiochy Anioły TU --> Śpioch Anioł
Podobne Śpiochy Ślimaki TU --> Śpioch Ślimak

A u White-Rabbit jeszcze cała masa gęsi, psów, trzmieli, koni, myszy a wszystko sercem uszyte.

Prześliczna budka dla ptaków, która towarzyszy śpiochom, zrobiona wspólnie przez Bola i Tatę TU --> Domek dla ptaków















piątek, 26 kwietnia 2013

fajności z postu Just DO IT




dokończenie posta z niedawna- tego oto TU -> Just DO IT

bo wypada co nieco napisać o fajnościach na zdjęciach.

PUFA - Fluffy Colours

Dość często bzyczę, że tworzymy nowy pokój dla Bola. To praca ciężka bo rynek wbrew pozorom wcale nie ułatwia sprawy [wybór łóżka przeraża!] a i wizja zmienia się i ewoluuje...
Ale jesteśmy coraz bliżej, znajdujemy perełki, powoli spływają do domu.
Po długim weekendzie czerwcowym powinniśmy być gotowi aby nowy pokój, powstały w pocie i łzach pokazać.
Jednym z elementów jest pufa. Miętowa, sowowa. To nasz wybór.
Jest cudna!
Gdy tylko ją rozpakowałam Bobek zapałał do niej miłością bezwzględną.
To jego tron, jego stolik, jego sprzęt do fitnessu.
Można się z nią tarzać, przewracać, skakać. Można na niej siedzieć przy malowaniu albo siedzieć obok niej gdy służy za stolik i wcinać chrupaczki.
Jest spora ale perfekcyjna dla 2-5 latków.
Już 3 odwiedzające mnie mamy dziwiły się, że puf nie mają bo są świetne, to takie jakby super wyposażenie pokoju, na który się zwyczajnie nie wpada.
Fluffy robi pufy z przeróżnych tkanin więc poszukajcie jakie Wam się podobają i piszcie maile.
Pokrowiec zdejmuje się jedną ręką i zwyczajnie pierze.
I do tego coś co ja lubię i już - ślicznie wygląda!

[aha! i nie odkształca się wcale a wcale nawet jak Tata na niej zalegnie, wprawdzie Bolo szybko go stawia do pionu, że pufa jest jego ale Tata się nie poddaje...]

PUFY TU --> Fluffy Colours





Książeczki do 'samodzielnego czytania' wg metody czytania globalnego.



'Seria To ja ci mamo poczytam powstała w oparciu o doświadczenia międzynarodowej firmy wydawniczej Scholastic działającej w 16 krajach na różnych kontynentach.
Formuła książek opracowana przez wybitnych psychologów i pedagogów została zmodyfikowana i dostosowana do specyfiki języka polskiego.
 Seria ma za zadanie zachęcić dziecko do podejmowania prób samodzielnego czytania i sprawić, by proces czytania dostarczał maluchowi radości i satysfakcji.'

Jestem pedagogiem i idea oraz metoda czytania globalnego nie jest mi obca.
Jak każda metoda ma swoich zwolenników i przeciwników, oraz niedowiarków.
To nie miejsce na taką dyskusję. 
Ja jestem zwolenniczką łączenia metod, to nie religia, i wcale a wcale nie mam ambicji żeby moje dziecko czytało w wieku 2-3 lat.
Ale.
Bolo kocha czytać!
Bolo kocha książki.
Bo my kochamy książki. Te wyjątkowe, mądre, piękne.
I ta seria [jak sławna Księga Dźwięków] jest absolutnie genialna bo dziecko ubóstwia powtarzać.
Uwielbia fakt, że po dwóch, trzech razach faktycznie 'czyta sam' z pamięci, przy okazji utrwalają mu się obrazy słów. I o to chodzi.
Seria jednak ma istotną zaletę jakiej nie ma Księga Dźwięków.
Jest usystematyzowana. Mądrze poskładana. 
Przykład poziomu 0.
Pies robi 'wrrr' i wiertarka robi 'wrrr'. 
Kurczak robi 'pipi' i myszka robi 'pipi'.
Kukułka robi 'kuku' a dziecko robi 'a kuku'
i tak powoli pojawiają się maleńkie różnice, małe niuanse, stopniowe różnicowanie.
Deszcze 'kapkap', kran 'kapkap', kałuża 'chupchlup'

Świetne. 
I wierzcie mi, że to Małe to wszystko chłonie, powtarza, i w końcu przychodzi i .... czyta Mamie.
A Mama prawie ryczy bo 'miętka' jest ale to temat na inny post...

Poziom 1 - tu pojawiają się proste zdania.

Wszystko w poręcznych walizeczkach. Każda seria to 12 lub 14 książeczek, po 8 stron.
Bardzo, bardzo sztywne choć nie kartonowe.

Polecam jako mama i polecam jako 'pani nauczycielka'
I mówię wprost - takich rzeczy nadal brakuje/jest mało na PL rynku [gdy spojrzymy na 'dalsze' rynki...]
Oczywiście mówię o materiałach stworzonych z myślą o rodzicach/dziadkach i dzieciach a nie o pedagogach i przedszkolach...

Poziom ZERO TU [1-3 lata] --> Pentliczek
Poziom JEDEN TU [2-4 lata] --> Pentliczek









środa, 24 kwietnia 2013

bo jeż mocno w pupę kole...

'Dziadzia po spacerze:

'Uczyłem Bolka wierszyka, no żeby miał lepsze poczucie humoru wiesz... Ale zmieniłem trochę, żeby było kulturalnie...'

Wierszyk Dziadzia Mara:

Ja pitolę to przedszkole.
Panią, dzieci, też pitolę...
Tylko jeża nie pitolę
bo jeż mocno w pupę kole...

nasz Dziadzia dba o wszelkie aspekty rozwoju wnuka!'


To nasza anegdota, która już była na FB, ale tam zginie, tu nie... 

Nasz Dziadzia miał dziś urodziny.
Caaaałe popołudnie szał - dziadkowy był.
Bolo wybrał dla Dziadzi strokrotki.
Potem pojedli razem cielęce klopsy w sosie koperkowym [mniam!]
A potem... Bolik ostro przegonił swego Dziadzię po placach zabaw.
Rozstanie trwało wieczność i było okraszone wielkimi łzo-grochami u Bola, i dałabym głowę, że i u mojego Taty wilgotne oczy widziałam...
To nasza mała fotorelacja.

[ZDJĘCIA WYJĄTKOWO WYKONANE iPHONEM - KLIK]

Korzystając z okazji prezentujemy bluzo-płaszczyk.
Przyznam, że nawet w połowie nie spodziewałam się, że będzie tak cudny.
Mam nadzieję, że to nie będzie obraza, ale uwierzcie mi, zdjęcia w tym sklepie nie oddają ani 1/3 śliczności ich rzeczy :)
Płaszczyk. Dla chłopca. Rzadkość!!!
Dresowy klimat, dwustronny, wzór na 'podszewce' aż mnie wzrusza są delikatnością.
A dla chłopca!
Taki płaszczyk to coś perfekcyjnego na taką pogodę jak dziś. Jest on ciepły ale akurat na wiosenno-jesienno dziwności, czyli 18C i mega zimny wiatr.
Jest wykonany z taką dbałością o szczegóły, aż rzuca się to w oczy postronnym Mamom...
Znowu dziś kilka z nich mnie zaczepiało i pytało co to za cudo.
Słowo daję, że cudo. Zamawiałam dość sceptycznie, teraz się zastanawiam jak dawaliśmy radę bez płaszczyko-bluzy.
Świetny pomysł - bardzo praktyczny ciuch - estetyczny miód na me serce.

Płaszczyko-bluzy TU --> DressYouUp

















wtorek, 23 kwietnia 2013

Just DO IT!

Chwalę się to tu, to tam, że biegam, że 10 km przebiegam i jestem taka dzielna, że ojacię.
Jednocześnie marudzę, że kilogramów za dużo, że dupka za ciężka, że czekoladę na noc opędzlowałam.
A Wy pytacie, co mnie w sumie nie dziwi, że wtf?

No to będzie o rozdwojeniu jaźni Mamy Kredki.

Wszystko zaczęło się lata temu, gdy bieganie nie było jeszcze takie modne.
Mama Kredka postanowiła wejść w rozmiar 36, a bóg mi świadkiem, że od tego celu dzieliły mnie kilogramy świetlne.
Ale się zaparłam.
Jadłam mądrze, mało, zdrowo, często.
Jednak Mama Kredka już lata temu lat dwudziestu nie miała i metabolizm skutecznie jej o tym przypominał.
Nie było siły. Trzeba było zacząć się ruszać.
Spacery, rowery, pierdoły, fajnie, fajnie ale to nie było to.
W końcu postawiłam wszystko na jedną kartę. Poszłam na siłownię.
Na siłowni zgłupiałam. Więc weszłam na bieżnię. I tak zaczęłam iść.
Po paru tygodniach maszerować. Po kolejnych maszerować na granicy z truchtem.
Wtedy powstała szalona myśl, a może by pobiec... co wydawało się absurdem totalnym, że niby ja mam się tak oderwać od ziemi - i biec :|
Przyznaję, że oderwanie od ziemi było ciężkie. Zaczynałam od 300 m za jednym podejściem.
Po jakimś czasie biegałam na raz 2 km. W końcu dobiłam do 10-11km w ciągu trochę ponad godziny.

Bo mój problem taki jest, że ja nie lubię wolno. Ja jestem kurdupel, długich nóg nie mam, więc tempo 9,5km/km to dla mnie naprawdę szybki bieg.
I było pięknie, i było mega szczupło, i sylwetka własna bardzo mnie radowała, i w te 36 w każdym sklepie [oprócz Zary, w którym w 36 wchodzą wyłącznie znane mi gimnazjalistki...] wchodziłam.

A potem zaszłam w ciążę. W ciąży przytyłam tyle co ważył Dziecior i jego dodatki.
Za to po ciąży... Popłynęłam. Czekolady w środku nocy dawały mi szybką, krótką, ale szybką dawkę energii żeby kolejną noc przetrwać.
Po zarwanych nocach paczki ciastek z kawą stawiały na nogi.
Nie miałam czasu na posiłki, za to miałam czas zawsze, że do paszczy coś wrzucić, byle słodsze i byle na szybko.
I tak 12 kg narosło na moje biedne cielsko.

Prób schudnięcia od ciąży było... hmmm... może z tysiąc.
I wiecznie coś. Jak już się działo dobrze to Małe chorowało, to ja chorowałam, to ząbkowanie, to kupa nie taka... no wymówka na wymówce, a gdy dodamy do tego chroniczne zmęczenie mamy Matkę Kredkę z 12 kg ciągłej nadwagi.

Ale.
Ale ja już prób nie podejmuję. Ja już tylko staram się bardziej świadomie do paszczy pchać żarełko.
I chodzić na bieżnię.

Dlaczego bieżnia, każdy pyta, skoro można na zewnątrz biegać...
Po pierwsze bieżnia zmusza mnie do tempa i to tempo utrzymuje. Sama jestem za słabo zdyscyplinowana i zwyczajnie bumeluję na chodniku.
Po drugie - uwielbiam ten rytm, tą stałość, tą rytmiczną pracę ciała bez podskakiwań bo kamień, no krawężnik, bo pies, bez spojrzeń ludzi, bez mijania ich, nic mnie nie rozprasza.
Bo ja zadaniowa jestem.
Jak sobie powiem - dziś robisz babo 11 km - to tyle zrobię.
Ale tylko na bieżni.
Na bieżni jest miękko. Stawy mniej cierpią.
Na bieżni, obok, masz towarzyszy niedoli. Bieżnia, na bieżąco, prosto w gały pokazuje wyniki...
To moje argumenty.

Czy ja coś mogę radzić?
Przede wszystkim najważniejsze na świecie są dobre buty i dobra muzyka.
Cała reszta, ciuchy, pulsometr, sprzęt grający to przyjemne dodatki.

Dobre buty - tylko w sklepie dla biegaczy, gdzie biegnie się próbnie na bieżni a komputer sprawdza jak stawiasz stopę, jaki masz styl biegania - i wg tego Pan dopiera but. Warto.

Dobra muzyka - no tu miałam problem. Ja wychowana na Doorsach, Sex Pistols i Led Zeppelin, ni huhu nie mogłam się odnaleźć w typowej fitnesowej myzyce dance, pop czy inne takie tam.
Bieganie przy Doorsach - powoduje, że natychmiast mi się nie chce, nie mam siły, i najchętniej poszłabym do łóżka z książką...albo z kimś...
Bieganie przy Sex Pistols -  jedyne o czym człowiek myśli, to 'na ch to wszystko', lepiej pójść na koncert i nieźle się zbambrać...
Bieganie przy Led Zeppelin - maluje wizję łąki, 'ziół' i leżenia na trawie, która jest tak przemocna, że natychmiast zwalniam i zaczynam kombinować, że może dziś nieee...

No nie, musi być energetycznie i to bardzo, z rytmem wybijającym się nad melodię.
Ale da się. Z pomocą przychodzą: Muse, Placebo, LaoChe, Gaba Kulka, The Music, DM, oraz Marlin Manson ...
I jeśli w uchu ktoś naprawdę pod ciebie zaakcentuje wers, zakrzyczy, zawyje, zacharczy, zawarczy, jeśli bas w serce walnie, a przewodnia gitara spowoduje ciarki na plecach to wiesz, że jesteś na dobrej drodze.

Bieganie to ćwiczenie cardio. Ma sens gdy trwa od 30 minut wzwyż. Czemu? Bo przez pierwsze 20 minut spalamy tylko cukier. Tłuszcz zaczynamy spalać dopiero po tych cholernych 20 ... a to tłuszcz właśnie spalać chcemy... na pocieszenie - po ok 35 minutach [trzeba to przebrnąć jak gorszy dzień] wydziela się już taka ilość endorfin i adrenaliny, że człowiek leci na prawdziwym haju i może już wszystko.
I to jest powód dla którego biegam ja. Ten 'haj'!

Bo nie za bardzo chudnę, zbyt kocham jeść, ale dzięki bieganiu bilans kaloryczny jest ok zera więc nie tyję.
Zresztą mięśnie są cięższe od tłuszczu więc nie można aż tak patrzeć tylko na wagę.
A obwody lecą.
Ale to wszystko nic w porównaniu z uczuciem bycia na tym andrenalinowo-endofrinowym odlocie.
W głowie powstają cudne obrazy, widzisz siebie jak wciskasz się bez problemu w klasyczne 501 od Levisa, czujesz jak pracuje ci każdy mięsień, jak pot się leje strugami, jak w uszach masz ten rozkoszny doping a maszyna pokazuje ci, że dasz radę, co to kolejny kilometr...pff.
Czasami zamykam oczy i tak biegnę 'w nic' [oczywiście na chwilę tylko bo zaraz bym się wywaliła...]
Uczucie nie do opisania.

Co jeszcze jest ważne? Motywacja.
Moja motywacja to przede wszystkim czas tylko dla mnie.
Nie umawiam się z koleżankami na fitness. O nie.
Od ploteczek i babskich spraw jest kawka, ew dobre wino w jakiejś małej knajpce.
Czas na siłowni jest tylko mój. Tak kocham, że do mnie nikt, nic nie mówi, że zatapiam się w myślach, aż szok ile trudnych spraw się wtedy klaruje i ile mam olśnień.
Próbowałam też fitnessu grupowego, pilates nie było złe ale staaaasznie nudne, zumba - o jezu - nie dla mnie takie party, aerobik byłby ok gdyby nie to, że jak Pani krzyczy 'v-step' to zanim ja go wykonam, już dawno był i 'a-step' a nawet cała kombinacja obu stepów. I efekt taki, że Matka Klockowa idiotycznie podskakuje, stęka, dyszy i uśmiecha się, że niby tak miało być. No V-step mi nie wychodzi.
Motywacja ciąg dalszy - zgubione kalorie. Bo ja spryciarz i kanciarz jestem.
I skoro czekolada ma jakieś 600 kcal a ja spalę na bieżni 800 kcal to jestem aż 200 do przodu, czyli, hmm no mogłabym jeszcze kolejne 1/3 czekolady bezkarnie wciągnąć...
Tu polecam kupić sobie pulsometr. Ważne jest na jakim pulsie ćwiczymy. W necie można znaleźć mnóstwo kalkulatorów, które nam to obliczą, biorąc pod uwagę wiek, wagę, płeć. To ma znaczenie - bo tylko na konkretnym pulsie spalamy tłuszcz. I nie należy się przejmować, że przy pierwszych próbach tętno nam winduje na 180/m, z czasem można się nauczyć kontroli, wiemy kiedy należy zwolnić. A gdy dłużej trenujemy nasze serce uczy się wysiłku i już nie potrzebuje tak strasznie pompować.
Jednak pulsometr liczy też spalone kalorie biorąc pod uwagę wszystkie nasze parametry.
I ilość spalonego tłuszczu w gramach.
Ach jakież to przyjemne i satysfakcjonujące gdy widzisz te liczby po ostrym wysiłku.
Warto też dlatego, że maszyny, te, które wyświetlają nam te parametry, tak naprawdę kłamią, bo są zaprogramowane na nieletnie, 55 kilogramowe piórka.
I tak bieżnia pokazuje 480 kcal, a pulsometr - 860 kcal. Wolę zdanie pulsometru....

I dochodzimy do samego wyboru siłowni.
Przeszłam przez wiele. Od hal wielkich, które nie byłby takie złe gdyby nie Krzysztof Ibisz w rogu... po małe osiedlówki, na których panowie-baloniki stękają co ok 10 minut. Ci panowie mnie zawsze zastanawiali - dlaczego mają takie takie tyci ręczniczki i dlaczego [na boga!] ćwiczą w klapkach?!
Panowie tacy zarządzają siłką cały boży dzień [z czego żyją nie wiem...] i myślą, że są bardzo boscy.
Ja zawsze powtarzam, że facet z większym cyckiem ode mnie to nie moja bajka, jednak oni twierdzą inaczej i po godzinnej obserwacji podchodzą i mówią np tak: Mała, przyniesłabyś mi wody co nie?
Brr....
Siłownia idealna - siłownia dla kobiet. Same babki. Od nastolatek do seniorek.
I tylko jeden facet. Trener Jacek.
Egzotycznie nazwijmy go Jack.
Jack jest niesamowity. Czy ważysz 98 kg, czy masz 65 lat - nieważne, zawsze potraktuje Cię jak boginię. Zauważy zmianę fryzury u Pani Basi i nowe buty u Jolki..
Ale najważniejsze, że zna się na rzeczy, doradzi, po-dopinguje, a czasem, jak mi, pogrozi palcem - to czuję moc i biegnę na tętnie 160 - wtedy Jack marszczy brwi i mówi: Luzuj Aga!

Jack też jest dowcipny.
Gdy ciągle spadał mi ręcznik i musiałam schodzić z bieżni i go podnosić, Jack przy każdym moim schyleniu robił dziwną minę.
No pytam się w końcu - o co cho Jack?!
A Jack na to: jak dobrze, że to siłownia tylko dla kobiet, czy Ty wiesz co masz napisane na tyłku?

Wiedziałam, ale zapomniałam, i za nic nie skojarzyłam.

A na spodenkach, na środku doopki mam hasło znanej marki:
JUST DO IT.

--------------------------------------------------------------------------------------------------

To jest post 1/2 bo już i tak jest długi.
Więc dziś tylko pokazuję nasze nowe frykasy- jutro je opiszę...
Obie rzeczy przeMNIAM!

Pufa - Fluffy Colours
Książeczki wg zasad czytania globalnego - Wydawnictwo Pentliczek